Pomorska bestia ponownie wyruszyła na podbój macierzystych ziem, tym razem w towarzystwie Hermh, Virgin Snach i Corruption. Rozpoczynający ją koncert mógł wpłynąć na zmianę dwóch istotnych rzeczy - opinii o Behemoth i opinii o Elblągu jako miejscu, w którym można rozegrać poważną koncertową bitwę.
Doi hali widowiskowej przy ul. Karowej 1 przybyłem po godz. 17. Już po krótkiej rozmowie wśród walających się za sceną kejsów, sześcio- i siedmiostrunowych potworów oraz części garderoby, dało się w powietrzu odczuć pewną obawę przed tym, czy ogromny obiekt, który wzrokiem obejmowali co rusz muzycy, zostanie chociaż w części wypełniony rozgrzaną zgrają długowłosych elblążan.
Raafem, wokalista Mess Age, zapytał: - To duży obiekt. Nawet przy dwustu-trzystu osobach sala będzie wydawała się pusta. Macie tutaj większą ilość wiernych?
Z kolei oczekujący przed wejściem Marcin Mikulski, organizator całego balu, swoją postawą i skrępowaniem potwierdzał uzasadnione obawy o frekwencję. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku powtarzałem: - Panowie, elblążanie dostali szansę, której nie zmarnują, zobaczycie.
Moje słowa znalazły sojusznika w osobie stojącego nieopodal Barta - wokalisty Azarath: - Chłopie, będziesz tutaj miał ponad trzysta osób, nie masz się czym przejmować - powiedział.
I tak tkwiłem w swojej wierze w elbląski kolektyw, do momentu, kiedy na tarczy zegara wskazówka została przygarnięta przez liczbę 19. Bańka prysła, uszy opadły, wiara została zachwiana, podobnie jak wiara w niektórych ludzi, po tym, jak doszły do mnie wieści, jakoby Jeff Dunn, były muzyk formacji Venom objął niedawno posadę gitarzysty u przedstawiciela brutalnej odmiany techno dance - Scootera. Szybko jednak musiałem się otrząsnąć i stawić czoło pierwszym dźwiękom wychodzącymi ze sceny. Na scenie pojawił się Mess Age.
Sporym zaskoczeniem było dla mnie, gdy jeszcze przed koncertem zobaczyłem nieopodal sceny ten powstały w 1998 r. trójmiejski kwintet. Jak się okazało, zostali oni zaproszeni przez resztę na wspólne „kolędowanie”, które obejmie koncerty w Elblągu i Bydgoszczy. Osobiście ucieszyłem ze spotkania starych znajomych. Kto zna ten zespół, wie, że albo się go lubi, albo nie. Mess Age prezentuje dobry stopień techniki i dokładności zgrania. Na scenie można zauważyć ruch i zaangażowanie emocjonalne muzyków w to, co robią. Jednak sama muzyka, wynikająca z połączenia takich gatunków jak Trash, Death, momentami Core, nie odznacza się niczym nadzwyczajnym. Set, który obejmował przede wszystkim utwory z najnowszej pozycji grupy – „Crushed Inside”, ale także starszego albumu – „Self Convicted”, był zagrany poprawnie i skłonił nasze uszęta do poświęcenia mu uwagi. Jednak nic więcej. Uścisk dłoni dla Mess-Age.
Na scenie rozpoczęła się instalacja kolejnego zespołu, tym razem był to Hermh. Już pierwszy kontakt wzrokowy z przedstawicielami klanu Mradu uświadamia nam, że muzyką, która za moment wydobędzie się z głośników, nie będzie w niczym przypominała dokonań supergrupy Kombi. I tak rzeczywiście było. Piekielna aura nawiedziła wnętrze hali widowiskowej, za sprawą szybkich i zdecydowanych dźwięków zaserwowanych na Black Metalowej tacy. „Urok” i charakter, przedstawionego przez zespół materiału, będącego symfoniczną, nowofalową odmianą BM, został wyostrzony dzięki teatralnej dramaturgii występu. Odzienie wierzchnie grupy - przypominające troszkę garderobę niejakiego Shagratha i jego ekipy; zdeformowana złowieszczą miną twarz oraz masywna, charyzmatyczna postać kierownika-wokalisty, no i oczywiście - jak przystało na kapelę lubującą się w tym gatunku - masa świecidełek oraz nienaganny makijaż, składają się na sceniczne show, za które należy się ocena dostateczna plus. Szczerze powiem, że pod względem muzycznym zespół niczym ciekawym mnie nie zaskoczył. Kompozycje przedstawione na koncercie w głównej mierze pochodzą z najnowszego krążka grupy „Eden’s fire”. Utwory połamane, szybkie, dające pewien świeży podmuch obrośniętej grubym mchem polskiej scenie Black Metalowej, ugięły się jednak pod ciężarem sylwetki przewodniczącego teatralnej trupie, jego grymasów i wznoszonych przez niego co rusz w górę rąk. Zespół dobry, ale nie dla mnie. Polecam buntownikom, nastolatkom i fanom skandynawskiej sceny.
Wkrótce na scenie zaczęły powiewać flagi, z których jedną zdobił, podobnie jak niezapomnianą gitarę Dimmebaga Darella z Panthery, wzór konfederacji - jednej z walczących stron wojny secesyjnej. Na drugiej obserwować mogliśmy formę graficzną z lat 40-tych, przedstawiającą skąpo ubraną piękność. Ten wizualny sentymentalizm do czasów przeszłych oraz płci pięknej mógł świadczyć tylko o jednym - że pomimo takiej a nie innej kolejności przedstawionej w zapowiedziach, zahuczy i zadymi za sprawą Stonesów z Corruption. I tak też było. Panowie przedstawili kawał dobrego materiału utrzymanego w charakterystycznym dla nich, staro-szkolnym klimacie Hard & Heavy. Utwory zaprezentowane zostały z typowym dla Jankeskiej szkoły szwungiem, z dozą dokładności i zaangażowania. Poza tym zespół, który grał na większości polskich festiwali, chociażby Woodstock, nie musi udowadniać, jaką sceniczną precyzją dysponuje. Koncert był dobry, kompozycje dobrane odpowiednio (szczególnie „Lucy Fair”), jednak sama muzyka, moim skromnym oczywiście zdaniem, przeznaczona jest dla miłośników Stonera i życiowej maksymy: alk, sex und rock&roll.
Ale powoli zaczęło grzmocić. Nie miała na to wpływu nasza „londyńska” od jakiegoś czasu pogoda, a kolejny zespół, który pojawił się na podeście. Virgin Snach - dzieło narodzone w mieście skamandrytów i formistów, i podobnie jak oni posiadające niesamowitą moc przenikania. Z jednej strony kult mocy i bezprogramowość - brak poddania jakimkolwiek wzorcom, z drugiej - prostota przekazu. Nie chcę tu powiedzieć, jakoby zespół prezentował słaby poziom techniczny, bo jest na odwrót. Muzycy takich składów jak Dead sea, Anal Stench, Scorpions, Acid Drinkers czy Sceptic, którzy zasilali lub zasilają grono zespołu, są tego chyba najlepszym dowodem. Obserwując ich na scenie, przychodzi mi na myśl koncert Superjoint Ritual, którego byłem świadkiem podczas trasy OzzFest w 2004 r. Niesłychana precyzja i ta sama energia wypływająca ze sceny. I tak jak na SjR, dałem się autentycznie przeczołgać, obserwując sceniczny pokaz możliwości Virgin Snach. Przywołałem na swoją twarzyczkę uśmiech podpisany myślą: „dobrze, że nas Bóg takimi kapelami obdarzył”. Trash Core, zdecydowanie koncertowy. Ludzie pod sceną ruszyli w tany.
Ten, kto słyszał nowy materiał Behemoth, wie, czym rozpoczyna się tytułowy utwór znany bliżej jako „Demigod”. Z ciszy dzielącej przedstawienia wyrastają apokaliptycznie brzmiące instrumenty dęte, których wzrastająca siła i głośność zapowiadają zbliżającą się „wojnę totalną”. Już pierwsza minuta spędzona w towarzystwie dźwięków popełnionych przez Pomorzan wyjaśnia nam, z kim mamy do czynienia. Niesłychana agresja, bardzo dobry feeling i profesjonalne brzmienie (brawo Malta) to elementy, które charakteryzują live-act behemoth do samego końca. Całość dopełniły strzały z MG-42, wycelowane w tłum przez Interno oraz ciekawy dobór utworów. Bestia zaserwowała nam kawałki z nowej płyty - między innymi rzeczony „Demigod”, „Slaves should serve” czy „Conquer all”. W tajniki zmian, które zaszły ostatnio w ministerstwie oświaty, wprowadził nas „Christians to the lions”, a słowa „Been haunted be the paws of fear…” zaprosiły do „Antichristian phenomenon”. Oprócz wyżej wymienionych dzieł z albumu „Thelema.6”, uszy nasze skonfrontowano ze stonowanym „Chant for ESCHATON 2000” ze „Stanicy” - moim skromnym, rzecz jasna, zdaniem - jednym z najciekawszych aranżacyjnie utworów zespołu. Mieliśmy również utwory z „Zośki” oraz historyczną wędrówkę w dyskografii - prezentację nowej wersji utworu z płyty demo, która dała nam przedsmak tego, czego spodziewać się możemy dnia 06.06.06 - premiery albumu „Demonica”.
Behemoth uświadamia nam, że to nie wyrafinowana technika liczy się przede wszystkim, że czasami prostota obłożona ze wszelkich stron zapałem i ciężką pracą może przynieść - burzące ściany klubów muzycznych oraz palące drewniane konstrukcje - dźwięki. Nie sposób nie wspomnieć o prezentacji wizualnej grupy. Skórzana tapicerka, kolce i makijaż rzeczywiście robią wrażenie różniące się od tego, które wywołuje Hermh czy inni przedstawiciele przebieranych trup teatralnych. W Behemoth podparte jest to niesamowitą dynamiką poszczególnych bardów, ekspresją oraz synchronizacją ruchów.
Postęp, jakiego dokonał Behemoth, jest niesamowity. Moim zdaniem zespół jeszcze nigdy nie był tak silny jak teraz i, mam nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo. Nic dodać, nic ująć, Behemoth dokonał zbrodni doskonałej. Ocena bardzo dobra do dzienniczka.
I, niestety, muszę wrócić od początku. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wspomniana wyżej zbrodnia dokonana została na około stu pięćdziesięciu barankach bożych. Scena, która stała pośrodku sporej hali widowiskowej, przypominała troszkę wiejską chałupę wyłaniającą się z pustki kilkudziesięciohektarowego, przeoranego pola. Cały czas brakowało tej koncertowej atmosfery, którą można było uzyskać w znacznie mniejszym klubie. Z drugiej strony nic jednak nie usprawiedliwia ilości wiernych, którzy pokazali się podczas sobotniej batalii, a która z pewnością nie wypromuje naszego miasta jako miejsca, w którym można zagrać poważny koncert. Elbląg zawsze był omijany przez poważne zespoły i widocznie tak już być musi. Zwyciężyły obowiązki dnia codziennego, być może wygórowana cena biletu, super hit na dwójce, świadomość, że na Placu Kazimierza Jagiellończyka wkrótce odbędzie się darmowy pokaz wynalazków polskiej sceny muzycznej, nie wiem…
Mogę tylko przedstawić dwie sytuacje, które ostatnio mnie spotkały. Prowodyrem jednej z nich był pewien pan zajmujący się sprzedażą artykułów spożywczych w hali, w której odbył się koncert. Podczas wydawania mi napoju spojrzał na mnie i powiedział: - Wstydźcie się, że mieszkacie w takim mieście. Taki zespół, a was jak na lekarstwo.
Druga sytuacja dotyczy mojej rozmowy z Mariuszem Kmiołkiem, którego zapytałem, czy byłaby możliwość zorganizowania koncertu Vadera w Elblągu. Powiedział mi tylko: - Zobaczymy, jak wam wyjdzie Behemoth.
Resztę zostawiam wam, moi mili.
Koncert odbył się 13 maja w hali przy ul. Karowej
Raafem, wokalista Mess Age, zapytał: - To duży obiekt. Nawet przy dwustu-trzystu osobach sala będzie wydawała się pusta. Macie tutaj większą ilość wiernych?
Z kolei oczekujący przed wejściem Marcin Mikulski, organizator całego balu, swoją postawą i skrępowaniem potwierdzał uzasadnione obawy o frekwencję. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku powtarzałem: - Panowie, elblążanie dostali szansę, której nie zmarnują, zobaczycie.
Moje słowa znalazły sojusznika w osobie stojącego nieopodal Barta - wokalisty Azarath: - Chłopie, będziesz tutaj miał ponad trzysta osób, nie masz się czym przejmować - powiedział.
I tak tkwiłem w swojej wierze w elbląski kolektyw, do momentu, kiedy na tarczy zegara wskazówka została przygarnięta przez liczbę 19. Bańka prysła, uszy opadły, wiara została zachwiana, podobnie jak wiara w niektórych ludzi, po tym, jak doszły do mnie wieści, jakoby Jeff Dunn, były muzyk formacji Venom objął niedawno posadę gitarzysty u przedstawiciela brutalnej odmiany techno dance - Scootera. Szybko jednak musiałem się otrząsnąć i stawić czoło pierwszym dźwiękom wychodzącymi ze sceny. Na scenie pojawił się Mess Age.
Sporym zaskoczeniem było dla mnie, gdy jeszcze przed koncertem zobaczyłem nieopodal sceny ten powstały w 1998 r. trójmiejski kwintet. Jak się okazało, zostali oni zaproszeni przez resztę na wspólne „kolędowanie”, które obejmie koncerty w Elblągu i Bydgoszczy. Osobiście ucieszyłem ze spotkania starych znajomych. Kto zna ten zespół, wie, że albo się go lubi, albo nie. Mess Age prezentuje dobry stopień techniki i dokładności zgrania. Na scenie można zauważyć ruch i zaangażowanie emocjonalne muzyków w to, co robią. Jednak sama muzyka, wynikająca z połączenia takich gatunków jak Trash, Death, momentami Core, nie odznacza się niczym nadzwyczajnym. Set, który obejmował przede wszystkim utwory z najnowszej pozycji grupy – „Crushed Inside”, ale także starszego albumu – „Self Convicted”, był zagrany poprawnie i skłonił nasze uszęta do poświęcenia mu uwagi. Jednak nic więcej. Uścisk dłoni dla Mess-Age.
Na scenie rozpoczęła się instalacja kolejnego zespołu, tym razem był to Hermh. Już pierwszy kontakt wzrokowy z przedstawicielami klanu Mradu uświadamia nam, że muzyką, która za moment wydobędzie się z głośników, nie będzie w niczym przypominała dokonań supergrupy Kombi. I tak rzeczywiście było. Piekielna aura nawiedziła wnętrze hali widowiskowej, za sprawą szybkich i zdecydowanych dźwięków zaserwowanych na Black Metalowej tacy. „Urok” i charakter, przedstawionego przez zespół materiału, będącego symfoniczną, nowofalową odmianą BM, został wyostrzony dzięki teatralnej dramaturgii występu. Odzienie wierzchnie grupy - przypominające troszkę garderobę niejakiego Shagratha i jego ekipy; zdeformowana złowieszczą miną twarz oraz masywna, charyzmatyczna postać kierownika-wokalisty, no i oczywiście - jak przystało na kapelę lubującą się w tym gatunku - masa świecidełek oraz nienaganny makijaż, składają się na sceniczne show, za które należy się ocena dostateczna plus. Szczerze powiem, że pod względem muzycznym zespół niczym ciekawym mnie nie zaskoczył. Kompozycje przedstawione na koncercie w głównej mierze pochodzą z najnowszego krążka grupy „Eden’s fire”. Utwory połamane, szybkie, dające pewien świeży podmuch obrośniętej grubym mchem polskiej scenie Black Metalowej, ugięły się jednak pod ciężarem sylwetki przewodniczącego teatralnej trupie, jego grymasów i wznoszonych przez niego co rusz w górę rąk. Zespół dobry, ale nie dla mnie. Polecam buntownikom, nastolatkom i fanom skandynawskiej sceny.
Wkrótce na scenie zaczęły powiewać flagi, z których jedną zdobił, podobnie jak niezapomnianą gitarę Dimmebaga Darella z Panthery, wzór konfederacji - jednej z walczących stron wojny secesyjnej. Na drugiej obserwować mogliśmy formę graficzną z lat 40-tych, przedstawiającą skąpo ubraną piękność. Ten wizualny sentymentalizm do czasów przeszłych oraz płci pięknej mógł świadczyć tylko o jednym - że pomimo takiej a nie innej kolejności przedstawionej w zapowiedziach, zahuczy i zadymi za sprawą Stonesów z Corruption. I tak też było. Panowie przedstawili kawał dobrego materiału utrzymanego w charakterystycznym dla nich, staro-szkolnym klimacie Hard & Heavy. Utwory zaprezentowane zostały z typowym dla Jankeskiej szkoły szwungiem, z dozą dokładności i zaangażowania. Poza tym zespół, który grał na większości polskich festiwali, chociażby Woodstock, nie musi udowadniać, jaką sceniczną precyzją dysponuje. Koncert był dobry, kompozycje dobrane odpowiednio (szczególnie „Lucy Fair”), jednak sama muzyka, moim skromnym oczywiście zdaniem, przeznaczona jest dla miłośników Stonera i życiowej maksymy: alk, sex und rock&roll.
Ale powoli zaczęło grzmocić. Nie miała na to wpływu nasza „londyńska” od jakiegoś czasu pogoda, a kolejny zespół, który pojawił się na podeście. Virgin Snach - dzieło narodzone w mieście skamandrytów i formistów, i podobnie jak oni posiadające niesamowitą moc przenikania. Z jednej strony kult mocy i bezprogramowość - brak poddania jakimkolwiek wzorcom, z drugiej - prostota przekazu. Nie chcę tu powiedzieć, jakoby zespół prezentował słaby poziom techniczny, bo jest na odwrót. Muzycy takich składów jak Dead sea, Anal Stench, Scorpions, Acid Drinkers czy Sceptic, którzy zasilali lub zasilają grono zespołu, są tego chyba najlepszym dowodem. Obserwując ich na scenie, przychodzi mi na myśl koncert Superjoint Ritual, którego byłem świadkiem podczas trasy OzzFest w 2004 r. Niesłychana precyzja i ta sama energia wypływająca ze sceny. I tak jak na SjR, dałem się autentycznie przeczołgać, obserwując sceniczny pokaz możliwości Virgin Snach. Przywołałem na swoją twarzyczkę uśmiech podpisany myślą: „dobrze, że nas Bóg takimi kapelami obdarzył”. Trash Core, zdecydowanie koncertowy. Ludzie pod sceną ruszyli w tany.
Ten, kto słyszał nowy materiał Behemoth, wie, czym rozpoczyna się tytułowy utwór znany bliżej jako „Demigod”. Z ciszy dzielącej przedstawienia wyrastają apokaliptycznie brzmiące instrumenty dęte, których wzrastająca siła i głośność zapowiadają zbliżającą się „wojnę totalną”. Już pierwsza minuta spędzona w towarzystwie dźwięków popełnionych przez Pomorzan wyjaśnia nam, z kim mamy do czynienia. Niesłychana agresja, bardzo dobry feeling i profesjonalne brzmienie (brawo Malta) to elementy, które charakteryzują live-act behemoth do samego końca. Całość dopełniły strzały z MG-42, wycelowane w tłum przez Interno oraz ciekawy dobór utworów. Bestia zaserwowała nam kawałki z nowej płyty - między innymi rzeczony „Demigod”, „Slaves should serve” czy „Conquer all”. W tajniki zmian, które zaszły ostatnio w ministerstwie oświaty, wprowadził nas „Christians to the lions”, a słowa „Been haunted be the paws of fear…” zaprosiły do „Antichristian phenomenon”. Oprócz wyżej wymienionych dzieł z albumu „Thelema.6”, uszy nasze skonfrontowano ze stonowanym „Chant for ESCHATON 2000” ze „Stanicy” - moim skromnym, rzecz jasna, zdaniem - jednym z najciekawszych aranżacyjnie utworów zespołu. Mieliśmy również utwory z „Zośki” oraz historyczną wędrówkę w dyskografii - prezentację nowej wersji utworu z płyty demo, która dała nam przedsmak tego, czego spodziewać się możemy dnia 06.06.06 - premiery albumu „Demonica”.
Behemoth uświadamia nam, że to nie wyrafinowana technika liczy się przede wszystkim, że czasami prostota obłożona ze wszelkich stron zapałem i ciężką pracą może przynieść - burzące ściany klubów muzycznych oraz palące drewniane konstrukcje - dźwięki. Nie sposób nie wspomnieć o prezentacji wizualnej grupy. Skórzana tapicerka, kolce i makijaż rzeczywiście robią wrażenie różniące się od tego, które wywołuje Hermh czy inni przedstawiciele przebieranych trup teatralnych. W Behemoth podparte jest to niesamowitą dynamiką poszczególnych bardów, ekspresją oraz synchronizacją ruchów.
Postęp, jakiego dokonał Behemoth, jest niesamowity. Moim zdaniem zespół jeszcze nigdy nie był tak silny jak teraz i, mam nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo. Nic dodać, nic ująć, Behemoth dokonał zbrodni doskonałej. Ocena bardzo dobra do dzienniczka.
I, niestety, muszę wrócić od początku. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wspomniana wyżej zbrodnia dokonana została na około stu pięćdziesięciu barankach bożych. Scena, która stała pośrodku sporej hali widowiskowej, przypominała troszkę wiejską chałupę wyłaniającą się z pustki kilkudziesięciohektarowego, przeoranego pola. Cały czas brakowało tej koncertowej atmosfery, którą można było uzyskać w znacznie mniejszym klubie. Z drugiej strony nic jednak nie usprawiedliwia ilości wiernych, którzy pokazali się podczas sobotniej batalii, a która z pewnością nie wypromuje naszego miasta jako miejsca, w którym można zagrać poważny koncert. Elbląg zawsze był omijany przez poważne zespoły i widocznie tak już być musi. Zwyciężyły obowiązki dnia codziennego, być może wygórowana cena biletu, super hit na dwójce, świadomość, że na Placu Kazimierza Jagiellończyka wkrótce odbędzie się darmowy pokaz wynalazków polskiej sceny muzycznej, nie wiem…
Mogę tylko przedstawić dwie sytuacje, które ostatnio mnie spotkały. Prowodyrem jednej z nich był pewien pan zajmujący się sprzedażą artykułów spożywczych w hali, w której odbył się koncert. Podczas wydawania mi napoju spojrzał na mnie i powiedział: - Wstydźcie się, że mieszkacie w takim mieście. Taki zespół, a was jak na lekarstwo.
Druga sytuacja dotyczy mojej rozmowy z Mariuszem Kmiołkiem, którego zapytałem, czy byłaby możliwość zorganizowania koncertu Vadera w Elblągu. Powiedział mi tylko: - Zobaczymy, jak wam wyjdzie Behemoth.
Resztę zostawiam wam, moi mili.
Koncert odbył się 13 maja w hali przy ul. Karowej
Orzeu