W ten chłodny wieczór, kiedy powietrze jest przepełnione wilgocią, a horyzont chowa się w rozmytej mlecznej poświacie, stado dzikich gęsi w równym szyku przecina to wieczorne niebo. Wyraźna nostalgia przebija z głosów wydawanych przez ptaki, jakby żal, że opuszczają tą krainę udając się na długą i trudną wędrówkę. Tylko jeszcze przez moment w gładkiej jak lustro tafli jeziora odbija się stado dzikich gęsi. Sunie miarowo po gładkiej powierzchni wody i po chwili znika. Srebrzysta tafla znów jest czysta i odbija już tylko błękit wieczornego nieba. Tak to już jesień. Tylko gdzieś daleko słychać jeszcze głosy dzikich gęsi. Odleciały.
Ładne zdjęcie, jest w nim klimat jesieni.
Na rozległej przestrzeni pastwiska, poprzecinanej rowami z wodą, w porannej rosie podnosi się zwolna mgła. Poprzez jej mleczny welon widać wyraźnie krążek tarczy słonecznej, który nijak nie daje ciepła, bo wszystko oblepia chłodna mgła i jeszcze na krótki czas ona to właśnie jest górą w tej rywalizacji. Pośród zeschłych traw, ciężko zwieszających się od ciężaru wilgoci, stoi samotny dąb. Z pozoru wydaje się być głęboko uśpiony, spać jeszcze snem zimowym, stoi odrętwiały. Lecz niepowstrzymana machina natury już ruszyła w swym corocznym rytmie, już zgęstniałe zimowym mrozem soki drzewa zwolna rozpoczęły swoją wędrówkę wewnątrz konarów drzewa i rozlewają się docierając do najdrobniejszych jego gałązek. Ruszył ten roślinny krwioobieg i nic go nie powstrzyma. Samotny dąb na rozległej przestrzeni paswiska, otulony chłodną mgłą budzi się do życia. Mroźne zimowe noce wydają się mu być snem, który śnił przez kilka długich miesięcy. Budzi się dąb samotny do życia. Nadchodzi wiosna. Nic nie powstrzyma tej siły, tego tchnienia nowego życia. Samotny dąb na rozległej przestrzeni pastwiska spogląda na nowy świat.
Drogi mój Juliuszu! Wielce jestem zdziwiona, że nie jest Ci znana historia związana z tym oto miejscem. Tragedia owa wydarzyła się przed wielu laty. Młoda żona rabina żydowskiego Salomona Franka, Chajkełe Frank, wracała pewnego ranka od swojej siostry Rebeki, mieszkającej na wyspie spichrzów. Tuż przy brzegu rzeki na jej drodze postać pojawiła się dosłownie znikąd, o wyglądzie tak strasznym, że biedaczka nijak ruszyć się nie mogła i głosu wydobyć z siebie w tym przestrachu nie mogła. Niczym ta biedna mysz polna wzrokiem węża sparaliżowana tkwiła tak w miejscu. Postać o ogromnych oczach tak ciemnych jak studnia bezdenna, o głowie pozbawionej proporcji wszelakich i ciele wprost nieludzkim, dziwaczna wpatrywała się w swą ofiarę bezbronną. Trwało to chwil wiele, że trudno określić to czasem, by na koniec pojazd świetlisty zawisł nad ich głowami i w jasnej smudze światła uniosła się owa Chajkełe, żona rabina i zniknęła w świetlistej poświacie pojazdu owego, który odleciał i zniknął w chmur gęstwinie. Na pamiątkę wydarzeń tak strasznych nieznany artysta wykonał wizerunek postaci owej dziwnej, na ścianie budynku, dokładnie w tym miejscu gdzie porwano biedną Chajkełe, która zaginęła bezpowrotnie. Taka oto historia, mój drogi Juliuszu, wiąże się z miejscem owym. P. S. Juliuszu! Latem zapraszam do siebie, mam zapas nalewek wielce smakowitych.
Na kominku zwolna dogasa ogień, promieniując przyjemnym ciepłem, rzuca świetliste blaski we wszystkich odcieniach czerwieni. W komnacie unosi się słodkawy zapach rozgrzanego wosku pomieszany z wonią przepalonych kłód bukowych dogasających w kominku. Noc mija. Przy ogromnym stole w wielkim skupieniu pochylona postać oświetlona blaskiem świec woskowych, zapisuje na papierowych arkuszach, kolumny liczb ułożonych w doskonałym porządku. W komnacie Mikołaja pod ścianą z wielkim oknem, przysłoniętego teraz ciężką kotarą, stoi triquetrum, trzylistwowy astronomiczny przyrząd pomiarowy, quadrant znacznych rozmiarów tablica kwadratowego kształtu z naniesioną na niej ćwiarką skali kątowej i wspaniałe astrolabium, sfera armilarna, wszystkie wykonane z drewna jodłowego. Mikołaj czuje zmęczenie całonocnej pracy, odsuwa zapisane arkusze, wstaje, przeciąga zesztywniałe ramiona. Podchodzi do okna, odchyla kotarę i spogląda w mglisty poranek wstającego dnia. Wieże katedry otula lepka wilgotna mgła i jedynie strzeliste szczyty tych wież są widoczne w tej mlecznej, bladej poświacie. Jest zimowy poranek roku 1512,za trzydzieści lat świat dowie się o jego pracy.
Mark stoi na skraju wielkiego pola, tuż przed kępą dorodnych drzew. Przygląda się w skupieniu tym drzewom. Mark jest naukowcem i zajmuje się badaniami organizmów żywych. Jest poranek zimowego dnia i cisza jaka tu panuje wprawia go w zadumę. Te drzewa to szczytowe osiągnięcie ewolucji roślin. Przed trzema miliardami lat dały im poczętek jednokomórkowce, cyjanobakterie, które cudownym zrządzeniem losu posiadły zdolność przemieniania energii słonecznej na związki węgla. Drzewa otula szadź, zamrożona para wodna, która osiadła na ich gałązkach. Mark wie, że to ta sama woda, którą kiedyś piły dinozaur przed milionami lat, ta sama woda w której cyjanobakterie zapoczątkowały długą drogę ewolucji roślin przed miliardami lat. Na tej planecie wody nie przybywa ani nie ubywa. Woda krąży nieustannie, mając za nic upływający czas, wciąż pozostając niezmieniona. Czy w świecie zbudowanym z atomów, ułożonych w doskonałym porządku, z atomów podlegających policzalym i niezmiennym prawom fizyki, z tych samych, niezmienionych od pradziejów początku wszechświata atomów, z których my jesteśmy zbudowani, czy układ taki ma prawo nazywać się życiem i gdzie w całej tej galaktyce wszechświata jest pierwiastek Boga. Czym jest świadomość, wiedza istnienia, bo nie jest przecież zbiorem atomów. Świat jest nieskończenie skomplikowany myśli Mark. Mark stoi jeszcze chwilę na skraju wielkiego pola i rusza dalej.
Zmierzch nadchodzi dużymi krokami. Będzie mroźna noc, powiedział do siebie Pan Kazimierz. Kazimierz mieszka w wiejskim domu na skraju rozległych pól uprawnych z jednej strony i łąk, na których od wiosny pasą się krowy, z drugiej strony. Dom stoi pośród kępy starych lip, które teraz mają gołe gałęzie, ale latem kiedy kwitną lipy, gdzieś tak pod koniec czerwca, słychać pośród tych lip miarowy pomruk tysięcy pszczół, które uwijają się pracowicie i zebrany nektar z lipowych kwiatów przerabiają na miód w ulach, które zbudował Kazimierz. Słodziutki miodek lipowy jest znany w całej okolicy, własnie z pasieki Kazimierza. Kazimierz stoi na skraju podwórka i spogląda na zamglone pola, tonące powoli w wieczornym mroku. Słońce już skryło się za horyzontem zabarwiając niebo w tym miejscu różowoczerwoną poświatą. Nieco wyżej na niebieskim niebie jasno świeci młody księżyc, cienki jak rogalik, tuż nad nim jasna gwiazda. Kazimierz nazywa takie ciekawe ustawienie ciał niebieskich "towarzyszem podróży" bo oboje tak sobie wędrują po niebie w tą mroźną lutową noc. Kazimierz wraca do domu i jasne wnętrze jego domu otula go ciepłym powietrzem. Będzie mroźna noc, raz jeszcze mówi do siebie Kazimierz.
Tego ranka, kiedy Pan Lis przebudził się i otworzył oczy to stwierdził, że cała okolica przybrała barwę jego pościeli. Biały szron pokrył zeschłe trawy, niskie zarośla wrzosów i jagodziska. Cieniutka warstwa zmrożonej pary wodnej pokrywała też gałązki niskich drzew jak i wierzbowe witki przy strumieniu, który zamienił się w zamrożoną wstążkę ciemnego lodu z pęcherzykami powietrza uwięzionymi w lodowej pułapce. Srebrzyste drobinki szronu przywarły do jego gęstego, o tej porze roku, rudego futra nadając jego postaci urokliwego widoku. Wschodzące słońce iskrzyło się na jego sierści zimnymi blaskami, a ciemne błyszczące oczy i wyraz jego pyska wskazywał, że chód tego poranka zbytnio mu nie dokuczył. Pan lis przeciągnął się i rozprostowała zesztywniałe łapy po całonocnym śnie, otrząsnął się z lodowej przypruchy i ruszył po zmrożonej trawie w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Minął właśnie rozwaloną bramę ogrodzenia leśnej uprawy, którą zniszczyli jeszcze wiosną "dwunożni". Zapowiada się całkiem miły dzień pomyślał i raźnie ruszył przed siebie.
Na zmrożonym chłodem, zimowym pastwisku, stoją konie kare, wiatr rozwiewa grzywy. Wschłuchują się w ciszę nadchodzącej nocy. Zmierzch nadchodzi zwolna, gwiazdy zapalają migoczące blaski. Stoją konie kare, słuchać psów szczekanie. Wiatr przesuwa po niebie, ciemnych chmur tumany, resztki światła dnia ustępują nocy, migotliwe gwiazdy, noc nadchodzi nad pastwiska zmrożonego trawą. Stoją konie kare, tylko wiatr i cisza, nie ma żywej duszy, jak dobrze postać chwil kilka, przywitać nocy nadchodzącej mroki, poczuć powiew zimowego chłodu, wiatr rozwiewa grzywy. Tylko konie i gwiazdy na niebie, cisza, stoją konie kare. .. .
Kiedy wstawał dzień w mglisty poranek, mrozem pomalował źdżbeł trawy całą okolicę. Ledwie widać spod mroźnej osnowy resztki zieleni, dawnej ich piekności z letnich dni wspomnienie. Mrozem pomalował topól rozłożystych ramiona, na których kól jemoioły porastają liczne. Pomalował tekże mały krzaczek głogu i gąszcze tarniny, które wiosną zakwitną białym kwieciem, zasypane całe. Ale wiosny próżno szukać o tej porze, mroźny wstaje ranek, oszroniona łąka. Chłodna magła wilgotna, cisza, zimowy poranek, wstaje dzień nad łąki oszronionej niebem.
W mroku nocy grudniowej, w śnieżnej zawiei, mroźnym wiatrem smagana postać przemoczona cała na drogę wybiegła. Blaskiem reflektorów jest dobrze widoczna, na drogi zaśnieżonej środku. Stoi nieruchomo, w mknące światła wpatrzona. Mokre płatki śniegu wirują wokoło, cała twarz zmoczona, wicher smaga, lodowate bicze. Mokrych płatków śniegu na szyby samochodu, w blasku świateł wirujące, stoi postać nieruchomo. Zjawa to czy rzeczywista postać, w świetle samochodu. Stoi postać na drogi zaśnieżonej środku, światła, wirujące płatki, słychać wiatru podmuch, zbliża się, jest już całkiem blisko. Nagle znika postać, jak się pojawiła, już nie ma nikogo. Kim była, czy była tam na drogi zaśnieżonej środku, a może to zmęczenie tylko, czas wracać do domu, w mroku nocy grudniowej. .. ..
Na kamiennej balustrady moście mokra mewa siedzi, gęstej mgły kropelki rosy na piór szarych mewy, zmoczyły ją całą. Wzrokiem zudzonym, sennym prawie o tym bladym świcie, patrzy mewa na leniwie rzekę płynącą, całą mgłą okrytą. Chłód poranka nie jest mewie miły, zmokłe pióra szare i głód jej doskwiera, może dojrzy w wodzie jakiś kąsek smaczny może rybkę małą. Z Mosty Wysokiego patrzy mewa sennie. .. ..
Z otwartego nieba wylało się deszczu niezmierzone morze, osiadło na szybie łez kroplami i odbija blaski nadchodzącej nocy. Noc listopadowa się zbliża, pomoczone drogi, lasy, łąki pola, wicher gna po niebie tuman chmur skłębiony, szarpie drzew gałęzie i uschłych liści resztkę ciska w przestwór nocy ciemnej. W dali słychać żałosne szczekanie, psów, ludzi wiernych towarzyszów co do budy marnej przypięte łańcuchem w wilgotnej swej norze poranka czekają. Noc listopadowa nadeszła, słychać wiatru wycie, lepiej w noc taką nie opuszczać domu. Jutro o poranku nadejdzie dzień nowy, może wiatru ucichnie i rozbłyśnie niebo. Noc listopadowa. .. ..
Fotka października 2018
Fotka kwietnia 2017
Fotka kwietnia 2017 - poczekalnia
Fotka lutego 2017
Fotka lutego 2017
Fotka lutego 2017
Fotka lutego 2017
Fotka stycznia 2017
Fotka stycznia 2017
Fotka stycznia 2017
Fotka listopada 2016
Fotka listopada 2016 - poczekalnia
Fotka listopada 2016