- Do Warszawy nasi rywale przyjechali w strojach Adidasa, a my jak wycieczka: jeden w dżinsach, drugi w hawajskiej koszuli. Jeden w klapkach, drugi w trampkach... Patrzyli na nas drwiącym wzrokiem. My w duchu wiedzieliśmy, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Po wygranych meczach okazywało się, że nie trzeba mieć strojów Adidasa, wystarczy umieć grać w piłkę - wspomina Jarosław Talik, bramkarz juniorskiej drużyny Olimpii Elbląg, która w 1989 r. zdobyła wicemistrzostw Polski juniorów w piłce nożnej.
– Jak się Pan znalazł w juniorskiej drużynie Olimpii Elbląg?
– Mówiąc najkrócej: z kadry województwa elbląskiego. Graliśmy w Pucharze im. Wacława Kuchara [ogólnopolskie rozgrywki piłkarskie do lat 14 – przyp. SM]. Można powiedzieć, że całą reprezentacją przeszliśmy do Olimpii. W drużynie było kilku chłopaków z Elbląga, ale większość stanowili „przyjezdni”. Najlepsi zawodnicy w tamtym czasie z ówczesnego województwa elbląskiego znaleźli się w tej drużynie. Wcześniej grałem w Żuławach Nowy Dwór Gdański. W Elblągu chodziliśmy do szkoły.
– Dali coś Żuławom, czy transfer bezpłatny?
– Nie pamiętam... Może byłem tylko wypożyczony, bo wiem, że Żuławy coś dostały od Stomilu, po przejściu do Olsztyna.
– W 1988 r. miał Pan 14 lat i dostał najbardziej odpowiedzialną pozycję na boisku. Jeżeli obrońca lub pomocnik popełni błąd, zawsze jest nadzieja, że ktoś poprawi. Błędu bramkarza przeważnie nie ma kto naprawić.
– Kiedy byłem jeszcze zawodnikiem Żuław, to w nagrodę za dobrą grę w kadrze wojewódzkiej przyjeżdżałem na treningi pierwszej drużyny Olimpii. W Żuławach również trenowałem z drużyną seniorów. Niejako „z automatu” wskoczyłem do bramki. Mimo młodego wieku, przez to, że trenowałem z seniorami, miałem to doświadczenie i „pewność w bramce”. Juniorska piłka nie byłą dla mnie starsza, powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie.
– Szkoła i po szkole trening. Jak to wyglądało?
– Różnie. Nieraz trening wypadał w trakcie lekcji. I to trening był „ważniejszy” niż szkoła. Ale dyrektor wiedział, że do szkoły przyjął piłkarza. Nauczyciele patrzyli na nas „z przymrużeniem oka”. Wiedzieli, że oprócz nauki mamy inne zajęcia, dawali trochę „luzu”. Mieliśmy dodatkowy czas na naukę.
– Zaczyna się sezon 1988/89. Zaskoczeni byliście, że tak dobrze wam szło?
– W pewnym sensie tak... Grały tam takie drużyny jak Lechia Gdańsk, Zawisza Bydgoszcz... Fajne zespoły. My łapaliśmy punkty. Z naszej siły zdałem sobie sprawę dopiero w meczu w Gdańsku z Lechią. Drużyna naszpikowana kadrowiczami ze Sławkiem Wojciechowskim, śp. Maćkiem Kozakiem w bramce, Mirkiem Giruciem, Tomkiem Untonem. A my ich „zlaliśmy” 4:1. I wtedy sobie pomyślałem, >>A kto ma nas lać? Skoro to my pokonaliśmy taką drużynę<<.
– Z meczów w Lidze Makroregionalnej, któryś szczególnie utkwił w pamięci?
– Lechia na Traugutta [W Gdańsku przy ul. Traugutta znajduje się stadion, na którym do czasu wybudowania nowego obiektu przy ul. Pokoleń Lechii Gdańsk, gdański zespół rozgrywał mecze – przyp. SM]. Trener Bogusław Kaczmarek powoli swoich juniorów montował w zespół seniorski. Mecz na Traugutta. To mniej więcej tak samo, jak dzisiejsi juniorzy Olimpii marzą o występie na Agrykola 8. Mecz rozgrywane na głównych płytach u różnych drużyn to być coś... Wielu sędziów się pamięta. Sędzia Roman Kostrzewski sędziował wówczas I ligę, najwyższy szczebel rozgrywkowy. I to nie był jedyny arbiter z tego szczebla, który sędziował nasze spotkania. Podpowiadali, żeby np. grać szybciej, czego nie robić, bo drugi raz może się to inaczej, gorzej skończyć. Np. rzutem karnym. I kibice na trybunach. Rzesze kibiców. Na niektóre mecze juniorów chodziło więcej ludzi niż dziś na seniorów w II lidze. A na meczach pierwszej drużyny stadion pękał w szwach. Chciało się grać z takim dopingiem.
– A poziom sportowy?
– Myślę, że dzisiejsi juniorzy by z nami przegrali. My, w pewnym momencie graliśmy bardzo dojrzałą, „seniorską” piłkę. Nikt nie odstawiał nogi, graliśmy „do upadłego”, musieliśmy o wszystko walczyć. Dziś juniorzy i młodzieżowcy mają „wszystko podane na tacy”. Mama kupi buty czarne, czerwone, jakie kto chce. My wymienialiśmy się, jeden drugiemu pożyczał sprzęt. Czasem ktoś dostał od krewnego z zagranicy. Najczęściej grało się w zwykłych trampkokorkach i nikt się tego nie wstydził. Do Warszawy nasi rywale przyjechali w strojach Adidasa, a my jak wycieczka: jeden w dżinsach, drugi w hawajskiej koszuli. Jeden w klapkach, drugi w trampkach... Patrzyli na nas drwiącym wzrokiem. My w duchu wiedzieliśmy, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Po wygranych meczach okazywało się, że nie trzeba mieć strojów Adidasa, wystarczy umieć grać w piłkę.
– Do legendy przeszedł już autobus, którym przyjechaliście na turniej finałowy do Warszawy.
– Do dziś pamiętam ten autokar. Jechaliśmy chyba z sześć godzin, to nawet dziś brzmi jak opowieść z kosmosu. Autosan stary, chyba z Browaru. Dziś jest co wspominać.
– Na turnieju został Pan wyróżniony tytułem „Najlepszego bramkarza”.
– Trafiło się.
– Ale „za darmo” tego tytułu nie dawali.
– Mam nadzieję, że „nie za darmo”. Parę ładnych interwencji było, kilka razy pomogłem chłopakom. Ale to był sukces wszystkich chłopaków, całej drużyny. Trzeba przecież wspomnieć o pięknej bramce Marka Kwiatkowskiego z Zagłębiem Lubin. Ręce same składały się do oklasków. Graliśmy w niesamowitym upale.
– Zmierzyliście się z Drukarzem Warszawa, Zagłębiem Lubin i Hutnikiem Kraków, którym grali już zawodnicy „z papierami na granie”.
– Boisko wszystko zweryfikowało. Później się okazało, że piłkarsko byliśmy lepsi. Mimo że w korkotrampkach i bez dresów i koszulek Adidasa. Pojechaliśmy bez stresu. W historii się zapisaliśmy, bo wygraliśmy Ligę Makroregionalną. A potem już „co będzie, to będzie”... I udało się.
– Był czas na zwiedzanie Warszawy?
– Nie. Po meczach byliśmy za bardzo zmęczeni. Nie myśleliśmy tym. Ja byłem najmłodszy, starsi koledzy też byli za młodzi, żeby poznawać nocne życie stolicy... Jechaliśmy raczej powalczyć o swoją przyszłość, pokazać się. Wiedzieliśmy, że w pierwszym zespole Olimpii będą roszady. Dobry występ w Warszawie dawał nam szansę na zaistnienie w poważnej dorosłej piłce. Marzyliśmy o tym, żeby grać w piłkę i dostawać za to pieniądze.
– Pierwszy mecz z Górnikiem w Zabrzu.
– Chyba większość kolegów sparaliżował wielki stadion. Momentami graliśmy jak równy z równym. Z tym, że oni nas, jak rasowy pięściarz punktowali po kolei. Przede wszystkim szkoda tego rewanżu w Elblągu. Zaczęliśmy odrabiać straty, ale...
– Dostaliście jakieś pieniądze za srebrny medal... Oprócz oczywiście medalu, odznak Elbląskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej. Dostaliście jakieś pieniądze?
– Szczerze: nie pamiętam. Chyba jakaś premia była. Ale ile dokładnie, co dokładnie: nie pamiętam. Ale ręki sobie za to uciąć nie dam.
– Można powiedzieć, że ten sezon był przepustką do poważniejszej piłki?
– Tak. Trafiłem do pierwszego zespołu Olimpii. Najlepsza nagroda dla takiego małolata. W poniedziałek w gazetach szukało się swojego nazwiska. Potem transfer do Olsztyna, awans do ekstraklasy... Gdyby nam poszło gorzej, to może Olimpia ściągnęła by wtedy innego bramkarza, zakopałbym się w juniorach, może zamiast iść do Olsztyna bym skończył grać... Różnie to mogło wyglądać, na szczęście to się nie wydarzyło.
- Dziękuję za rozmowę.
8 czerwca o godzinie 19:45 na Stadionie Miejskim przy ul. Agrykola 8 w Elblągu odbędzie się mecz z okazji 35. rocznicy zdobycia przez juniorów Olimpii Elbląg srebrnego medalu Mistrzostw Polski. Naprzeciw siebie staną drużyny juniora z 1989 r. i Oldbojów Olimpii Elbląg. Więcej o tym wydarzeniu i wspomnieniach piłkarskich sprzed 35 lat wkrótce na portEl.pl
O srebrnym sezonie juniorów Olimpii przeczytasz w tekstach "Drużyna Lecha Strembskiego" i "Minęło jak jeden dzień..."