- Dyrektor nie jest w szkole sam i nie jest władcą absolutnym. Jest jeszcze grono pedagogiczne, które musi jego pomysły zaakceptować. Bo to od nauczycieli zależy sukces lub porażka szkoły - mówi dr Sylwester Stanicki, dyrektor IV Liceum Ogólnokształcącego w latach 2009 - 2019. Wspominamy szkolne czasy.
- Do szkoły przy ul. Sienkiewicza trafił Pan już w 1988 r., wtedy jeszcze jako uczeń.
- To było wtedy Studium Nauczycielskie składające się z czteroletniego liceum i dwuletniego studium pomaturalnego. W 1992 r. zdałem maturę i wyjechałem studiować geografię na Uniwersytecie Warszawskim. Ale ze szkołą kontaktu nie straciłem. Głównie za sprawą Wiesi Myśliwiec, nauczycielki geografii, która mnie zafascynowała geografią i miała bardzo dobrze wyposażoną biblioteczkę geograficzną, a z dobrymi podręcznikami był wtedy problem. Kiedy skończyłem studia, okazało się że wtedy w IV LO potrzebowali geografa. W 1998 r. wróciłem do szkoły przy ul. Sienkiewicza, ale absolwentem IV LO nie jestem.
- IV LO nie czuje się bezpośrednim spadkobiercą Zespołu Szkół Pedagogicznych?
- Nie do końca. Chociaż, po przekształceniu Studium Nauczycielskiego w ZSP a następnie w LO zostali ci sami nauczyciele, i w liceum początkowo klasy miały profil pedagogiczny. Dopiero po kilku latach zostaliśmy liceum ogólnokształcącym z typowymi profilami kształcenia. I potem znów musieliśmy szukać sposobu, żeby przetrwać. Uczyłem geografii, potem miałem dwuletni epizod w roli wicedyrektora i następnie koledzy z pracy zachęcili mnie, żebym został dyrektorem.
- I tu zapytam o różnicę pomiędzy nauczycielem, a dyrektorem. Problemem nauczyciela jest jedynka Jasia na koniec roku, dyrektor musi się zmierzyć z tym, że dach cieknie...
- Najpierw pracowałem jako wicedyrektor i odpowiadałem za nadzór pedagogiczny. Wszystkie kwestie związane z dydaktyką, nauczycielami były po mojej stronie. I to już był ciężki kawałek chleba. Nagle trzeba było być szefem dla swoich kolegów. A wśród kadry IV LO byli zarówno nauczyciele, którzy jeszcze mnie uczyli, koledzy z liceum, jak i moi byli uczniowie, którzy wrócili do szkoły. Zmieniła się perspektywa.
- I pewnie było: >>Teraz będzie wymyślał?<<
- Na szczęście grono pedagogiczne zawsze było wspaniałe. Nikt mi nie dał odczuć, że już nie jestem kolegą, tylko przełożonym.
- Na ile został pan „namaszczony“ najpierw na wicedyrektora, a później na dyrektora?
- Raczej nie. Nie było chyba nawet rozmowy na ten temat. Dyrektor Horbaczewski pozwalał wicedyrektorom na podejmowanie wielu samodzielnych decyzji, a poprzednia wicedyrektor Bożena Kamińska wysoko ustawiła poprzeczkę w zarządzaniu. Musiałem więc po prostu zająć się organizacją pracy szkoły, nowymi obowiązkami. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby myśleć o posadzie dyrektora. Zwłaszcza, że jak zostałem wicedyrektorem, to Henryk Horbaczewski nie sprawiał wrażenia osoby myślącej o emeryturze. Kiedy zdecydował odejść, to koleżanki i koledzy namówili mnie, żebym startował w konkursie na dyrektora. Stwierdziłem, że skoro dają mi taki kredyt zaufania, to trzeba podjąć się wyzwania.
- I o co pytała komisja?
- Dokładnie nie pamiętam. Generalnie pyta się kandydata o organizację pracy szkoły, zagadnienia prawne... Przede wszystkim trzeba było przedstawić swoją wizję rozwoju szkoły. Kiedy pierwszy raz zostawałem dyrektorem, to szkoła była w bardzo dobrej kondycji. Łatwiej jest przedstawić pomysł na szkołę z problemami, wtedy wystarczy przekonać komisję, że ma się pomysł na rozwiązanie problemu. Tymczasem IV LO funkcjonowało bez większych problemów. Problem pojawił się wraz z prognozą mniejszej ilości dzieci. Pojawiła się idea likwidacji szkoły... Toczyły się już nawet poważne rozmowy na ten temat. Musieliśmy znaleźć na siebie pomysł...
- I znaleźliście.
- Postanowiliśmy zrobić szkołę dla dwóch grup młodzieży: sportowców i osób z niepełnosprawnościami. Ten pomysł okazał się „strzałem w dziesiątkę“ i do tej pory jest z sukcesami kontynuowany przez moich następców.
- Była taka myśl „Zrobię szkołę swoich marzeń“, czy jednak zdawał Pan sobie sprawę z ograniczeń?
- Dyrektor nie jest w szkole sam i nie jest władcą absolutnym. Jest jeszcze grono pedagogiczne, które musi jego pomysły zaakceptować. Bo to od nauczycieli zależy sukces lub porażka szkoły. Pomysły dyrektora musi zatwierdzić Rada Pedagogiczna, chociaż zawsze ostatnie słowo należy do dyrektora. Ale życie wymusza kompromisy. Do wielu rzeczy dochodziliśmy wspólnie z gronem.
- Jak wyglądało otwarcie szkoły na osoby z niepełnosprawnością?
- Widzieliśmy taka potrzebę, zarówno w Elblągu jak i w jego okolicach. W klasach pojawili się nauczyciele wspomagający, którzy pomagali uczniom z niepełnosprawnościami. Młodzież, która ma różnego rodzaju deficyty lub niepełnosprawności w jednej klasie uczy się ze zdrowymi kolegami. Przychodziły dzieci np. z porażeniem czterokończynowym, osoby niedosłyszące, niewidome. Idea była taka, żeby nauczyciele przedmiotowi mieli nowe kwalifikacje. W praktyce np. lekcje języka angielskiego miał prowadzić jeden anglista, drugi miał być nauczycielem wspomagającym i pomagać uczniom z niepełnosprawnościami. Uczniom słabowidzącym trzeba np. powiększać tekst na komputerze. Nauczyciel prowadzący lekcję na takie rzeczy nie ma po prostu czasu.
- Jak zareagowali rodzice dzieci zdrowych? Pokutuje mit, że dziecko z niepełnosprawnością obniża poziom klasy, szkoły...
- To jest mit. Do naszej szkoły przychodziły dzieci sprawne intelektualnie, ale np. z dysfunkcjami narządów ruchu, niedowidzące lub niedosłyszące. Przy czym z części zadań uczniowie z niepełnosprawnościami byli zwolnieni, gdyż niektórych zadań nie byli w stanie fizycznie zrobić. Sami uczniowie też nie widzieli problemu. Jeden z uczniów z niepełnosprawnością był wielkim fanem piłki nożnej. Zaprzyjaźnił się z chłopakami z klasy piłkarskiej, chodził na ich mecze, bywał na treningach. Oni nie mieli z jego obecnością żadnego problemu. W pewnym momencie się okazało, że uczniowie z niepełnosprawnością osiągają lepsze wyniki w nauce niż ich zdrowi koledzy i koleżanki. Uczniowie zdrowi zauważyli, że osoba z niepełnosprawnością ma swoje deficyty, a oprócz tego masę innych zalet, które potrafi wykorzystać lepiej od nich. Jeden był królem pola karnego, drugi mistrzem angielskiego. Z czasem wszystko zafunkcjonowało.
- Coś Pana jako dyrektora zaskoczyło?
- Biurokracja, problemy administracyjne, współpraca z Urzędem Miasta jako organem prowadzącym. Może to tak z zewnątrz nie wygląda, ale szkoła jest ogromnie zbiurokratyzowana, produkuje ogromne ilości dokumentów różnego rodzaju. Okazało się, że dyrektor szkoły najwięcej czasu spędza studiując kolejne zmiany w prawie. Miałem wrażenie, że te zmiany idą za szybko. A każda decyzja dyrektora musi być poparta konkretnym przepisem ustawy, rozporządzenia, zarządzenia. Stale trzeba było być na bieżąco.
- Największy sukces?
- Że nas nie zamknięto. „Przebranżowailiśmy się“, ten pomysł na sportowców i uczniów z niepełnosprawnościami się sprawdził i funkcjonuje do dzisiejszego dnia. Nasi sportowcy mają sukcesy, a szkoła okazała się potrzebna. Razem z całym gronem, bo to nie tylko moja zasługa, zostawiliśmy po sobie coś, co społeczności naszego miasta służy do dziś.
- Co się nie udało? Albo po czym jest niedosyt?
- Można było lepiej wyposażyć szkołę w potrzebny sprzęt. Ale to zawsze jest kwestia pieniędzy. Budżet jest ograniczony i dyrektor staje przed wyborem: remontujemy łazienkę czy kupujemy komputery? Można było szybciej przeprowadzać remonty. Można było stworzyć lepsze warunki do nauki i pracy. Za mały budżet w stosunku do potrzeb i zamierzeń. Trudno mieć o to pretensje, ale jeżeli pyta Pan o niedosyt, to właśnie sprawy infrastrukturalne.
- Dyrektor Henryk Horbaczewski, Pana poprzednik, powiedział, że Pan jest z nowego pokolenia dyrektorów, który szkołę wprowadził w erę komputeryzacji.
- To prawda. To był ten czas, kiedy wdrażaliśmy dziennik elektroniczny, pojawiały się platformy edukacyjne. Jestem zwolennikiem nowych technologii starałem się, żeby IV LO jako jedna z pierwszych szkół wdrażała tego typu rozwiązania. Nowoczesna, zinformatyzowana szkoła to jedno. Druga rzecz to jednak podstawy zarządzania placówką. I tutaj chylę głowę przed Henrykiem Horbaczewskim, bo był dobrym dyrektorem. W czasie kiedy byłem u niego jego wicedyrektorem, dał mi ogromną samodzielność. Mogłem się uczyć przy nim zarządzania, byłem decyzyjny. Bardzo mi się to przydało, kiedy zostałem „pełnym“ dyrektorem naczelnym. To już nie była ziemia nieznana.
- Był Pan dyrektorem dwie kadencje: 10 lat. I wystarczy? Dlaczego nie startował Pan na trzecią?
- W życiu dzieje się wiele rzeczy i czasem trzeba dokonać wyborów. Po 10 latach w gabinecie dyrektora stwierdziłem, że są w moim życiu rzeczy, które chciałbym zrobić, a nie pogodzę ich z dyrektorowaniem. Pewnie mógłbym próbować, ale „być dyrektorem na pół gwizdka“ to nie w moim stylu. Zarządzanie szkołą, to tylko z zewnątrz wydaje się łatwe, proste i przyjemne. Rzeczywistość jest trochę inna. To nie jest tak, że zamyka się szkołę i wszystkie sprawy szkolne zostają w budynku. To jest bardzo absorbująca praca i bardzo dużo czasu trzeba jej poświęcić. Stwierdziłem, że mam jeszcze kilka pomysłów do zrealizowania i oddałem stery Kamili Boros. Sentyment do szkoły pozostał. Natomiast cieszę się, że moi następcy rozwijają szkołę. Skoro ma nabór, to znaczy, że jest potrzebna.
- Dziękuję za rozmowę.