Co jakiś czas pojawiają się głosy kwestionujące zasadność istnienia straży miejskiej, postulujące odwołanie jej i przekazanie kompetencji policji. Po scenie, której byłem dziś świadkiem jestem skłonny te głosy poprzeć...
Około 14.20 jadę ulicą Robotniczą w kierunku Al. Piłsudskiego. Przede mną jedzie radiowóz straży miejskiej – czerwony citroen o numerach NE 22844. W pewnym momencie citroen przyhamowuje i omija na wpół otwartą, niczym nie oznakowaną pokrywę kanału wodociągowego. Następnie odjeżdża, skręcając w Piłsudskiego.
Ja też omijam pułapkę, która czyha na środku jezdni, w bezpiecznym miejscu zatrzymuję samochód. Gdy idę, aby zamknąć lub chociaż jakoś oznakować feralną pokrywę, nadjeżdża radiowóz policji. Policjanci również omijają przeszkodę, ale na najbliższym skrzyżowaniu zawracają, włączają światła ostrzegawcze i parkują radiowóz nad otwartym kanałem. Przez radio proszą dyżurnego, aby skontaktował się z kimś odpowiedzialnym za utrzymanie drogi i nakazał natychmiastowe zabezpieczenie otwartej studzienki.
Dzwonię na numer alarmowy straży miejskiej i opowiadam o zdarzeniu. Dyżurny mówi mi, że strażnicy z radiowozu zachowali się właściwie, bo poinformowali go o otwartym kanale. Pytam – dlaczego nie zabezpieczyli tego miejsca, nie oznakowali go. Podobno nie należy to do ich obowiązków. Pytam co by było, gdyby ktoś uszkodził sobie samochód w tej dziurze, gdyby wpadło do niej przednie koło motocykla i doszłoby do wypadku... Otóż według dyżurnego straży miejskiej poszkodowany mógłby domagać się odszkodowania od zarządcy drogi – straż miejska, która nie zainteresowała się zagrożeniem, nic do tego nie ma.
Przykre jest to, że formacja, która ma służyć mieszkańcom i która jest utrzymywana z ich podatków tak słabo przykłada się do pracy. Najlepiej zepchnąć winę na kogoś innego – robotnicy powinni lepiej zamknąć pokrywę, zarządca drogi oznakować miejsce albo wypłacić odszkodowanie. Winni są wszyscy wokoło, tylko nie strażnik, któremu nie chciało się nawet wysiąść z samochodu.
Ja też omijam pułapkę, która czyha na środku jezdni, w bezpiecznym miejscu zatrzymuję samochód. Gdy idę, aby zamknąć lub chociaż jakoś oznakować feralną pokrywę, nadjeżdża radiowóz policji. Policjanci również omijają przeszkodę, ale na najbliższym skrzyżowaniu zawracają, włączają światła ostrzegawcze i parkują radiowóz nad otwartym kanałem. Przez radio proszą dyżurnego, aby skontaktował się z kimś odpowiedzialnym za utrzymanie drogi i nakazał natychmiastowe zabezpieczenie otwartej studzienki.
Dzwonię na numer alarmowy straży miejskiej i opowiadam o zdarzeniu. Dyżurny mówi mi, że strażnicy z radiowozu zachowali się właściwie, bo poinformowali go o otwartym kanale. Pytam – dlaczego nie zabezpieczyli tego miejsca, nie oznakowali go. Podobno nie należy to do ich obowiązków. Pytam co by było, gdyby ktoś uszkodził sobie samochód w tej dziurze, gdyby wpadło do niej przednie koło motocykla i doszłoby do wypadku... Otóż według dyżurnego straży miejskiej poszkodowany mógłby domagać się odszkodowania od zarządcy drogi – straż miejska, która nie zainteresowała się zagrożeniem, nic do tego nie ma.
Przykre jest to, że formacja, która ma służyć mieszkańcom i która jest utrzymywana z ich podatków tak słabo przykłada się do pracy. Najlepiej zepchnąć winę na kogoś innego – robotnicy powinni lepiej zamknąć pokrywę, zarządca drogi oznakować miejsce albo wypłacić odszkodowanie. Winni są wszyscy wokoło, tylko nie strażnik, któremu nie chciało się nawet wysiąść z samochodu.
MW