Obie są energiczne, dużo czytają, jeżdżą na wycieczki, łączy je wiele pasji. Nic już nie muszą, a mogą. Chociaż jesień życia nie zawsze jest łatwa rzuciły jej wyzwanie, a ich bronią są spotkania z ludźmi, muzyka i rozwijanie zainteresowań, a także wzajemna przyjaźń.
Z wykształcenia jest polonistką, oprócz tego skończyła studia dziennikarskie, chociaż jak sama przyznaje nie pracowała zbyt wiele w tym zawodzie. Swoje serce oddała nauczaniu, a życie zawodowe związała ze Szkołą Muzyczną, gdzie m.in. pełniła funkcję wicedyrektora. Uczestniczyła również w zajęciach gdańskiego Studium Aktorskiego, tak naprawdę to tam narodził się późniejszy radiowy pseudonim gdyż jedna z opowieści przygotowanych w studium nosiła tytuł „Agata nogą zamiata”. Pani Helena Stachnowicz (primo voto Tydrych), niektórym słuchaczom Radia El znana jako Babcia Agatka, z rozgłośnią związała się będąc już na emeryturze.
– W tym czasie dyrektorem radia był mój znajomy. To on namówił mnie, żebym wieczorami przychodziła i opowiadała dzieciom bajki. Jedne wymyślałam, inne czytałam z książki. Nagrywałam również swoje bajki na taśmę i wysyłałam za granicę, do Berlina. Moje dzieci mieszkały w okolicy, gdzie również byli Turcy, a ich dzieci śpiewały piosenki po polsku razem z moimi wnukami – opowiada z uśmiechem pani Helena. – Dostawałam dużo listów i laurek. Pracowałam tam około dwa lata, później przyszedł nowy dyrektor i jak to się mówi „odmłodził zespół”.
Radio ma we krwi
– Mój ojciec, Stanisław Pszkit pochodził ze wsi. Ukończył cztery klasy szkoły podstawowej, bo dawniej nie było więcej. Ojciec nieźle władał łaciną, posługiwał się również esperanto, korespondował z wieloma osobami, przychodziło bardzo wiele listów z całego świata. Poza tym był taką „złotą rączką”, wybudował nam dom, w tym czasie nie było farb, więc sam je wytwarzał. Jako pierwszy w Stoczku Łukowskim [miejsce urodzenia p. Heleny – przyp. red.] miał rower i kiedy na nim jechał ludzie oglądali się i mówili „Ojej, to diabeł! Jedzie bez konia, a samo się rusza!” – wspomina pani Helena. – Poza tym rozpropagował radio kryształkowe, sam je robił, do dzisiaj niektórzy takie radio mają na strychu. Pracował w różnych miejscach - był księgowym, kierownikiem sklepu, pracował jako wagowy, kiedyś to mężczyzna musiał zapewnić byt rodzinie. Poza tym pięknie malował, a także był fotografem. To chyba taka nasza rodzinna przypadłość, w zeszłym roku wzięłam udział w konkursie fotograficznym i zajęłam pierwsze miejsce. Mama z kolei pięknie śpiewała, moja siostra również pięknie maluje i haftuje. Poza tym mam bardzo uzdolnione wnuki.
Mimo podeszłego wieku pani Helena wciąż jest aktywna, recenzuje książki, pisze opowiadania i wiersze.
– Dzisiaj zaniosę do oprawy moje erotyki poświęcone zmarłemu mężowi, napisałam je na pamiątkę wspólnych przeżyć w wieku 53 lat. Wiek o niczym nie świadczy, stare jest ciało, ale wewnątrz mam osiemnaście lat – opowiada pani Helena. – Chociaż nie chcę się już wiązać z żadnym mężczyzną, za bardzo kochałam swojego męża. Mój drugi mąż – Wacław Stachnowicz – umarł trzy lata temu, był architektem, m.in. budował starówkę. Bardzo się kochaliśmy. Po jego śmierci wpadłam w depresję, nie było ze mną najlepiej. Wtedy zainteresował się mną MOPS, który przysłał mnie tutaj. Początkowo nie nadawałam się za bardzo do kontaktu z innymi, z czasem zeszłam na dół, zaczęłam spotykać się z ludźmi. Robimy różne rzeczy, jedni grają w karty, czasami śpiewamy, ja rozwiązuję krzyżówki i piszę. Od czasu do czasu mamy wycieczki, występy. Ważne, że jestem wśród ludzi, nie jestem sama, najważniejszy jest kontakt z ludźmi. Niedobrze jest się zamknąć w domu, człowiek tetryczeje, czeka na śmierć. Najgorsze są soboty i niedziele wtedy jesteśmy w domu, nie ma się do kogo odezwać, chociaż moja córka Grażyna opiekuje się mną, zabiera mnie do znajomych, na spacery albo do siebie, gdzie razem gotujemy. Tutaj zaprzyjaźniłam się z Ireną Kozak, która jest ode mnie 10 lat młodsza.
Przyjaźń lekiem na całe zło
Obie panie widują się codziennie w Domu Dziennego Pobytu przy ul. Królewieckiej. Łączy je bardzo wiele, mają podobne charaktery i zainteresowania, obie spragnione są wiedzy, obie lubią wycieczki, najbardziej te krótsze, na przykład do Stegny czy Nowej Holandii.
– Nasze losy są podobne. Przyszłam tutaj również po śmierci męża i zaakceptowałam to wszystko. Śpiewamy, tańczymy, obchodzimy urodziny i imieniny – opowiada pani Irena. – W niedzielę spotykamy się z Helenką prywatnie, czekam na nią, stawiam na stół gorącą herbatę.
– Nie tylko herbatę, oprócz tego Irena pitrasi różne smakołyki, aż ślinka leci – dodaje z uśmiechem jej przyjaciółka.
Obie na co dzień starannie się ubierają, aby elegancko wyglądać, każda z nich bardzo lubi kapelusze.
– To jest nawyk z życia codziennego. Zawsze pracowałam w administracji, dlatego starałam się elegancko wyglądać. Kiedyś pracowałam w Plastyku, tam nie wolno było chodzić w spodniach, musiała być spódniczka. Jeżeli któraś przyszła w spodniach to kierownik odsyłał do domu – wyjaśnia pani Irena. – To była taka biurowa elegancja, nie było tam miejsca na udziwnienia i rewię mody. Zawsze więc miałam dobrane do stroju kolczyki, koraliki czy bransoletkę i tak to już zostało. W tej chwili jestem babcią, prababcią, starszą kobietą, ale lubię ubierać się kolorystycznie.
Łączy je także to, iż spora część ich rodzin przebywa za granicą. Na spotkanie przyniosły zdjęcia swoich dzieci, wnuków i prawnuków, o których opowiadały z dumą i miłością. Podkreślały również, że cały czas są w stałym kontakcie ze swoimi wnukami i prawnukami.
Przyjaźnią się już trzy lata i obie zgodnie mówią, że ani razu nie doszło do sprzeczki. Pomiędzy sobą nie czują różnicy wieku, mimo że jest ona dość znaczna, bo wynosi aż 10 lat.
– Czujemy się staro na wycieczkach, bo ci sprawniejsi biegną do przodu, a my tak ciągniemy się za tą wycieczką…– mówi pani Irena. – Ale podpieramy się nawzajem i idziemy do przodu.
Zapytane o to, czego życzyłyby innym babciom oraz dziadkom z okazji ich święta obie zgodnie twierdzą, że najważniejsza jest pamięć oraz kontakt z ludźmi.
– Życzę wszystkim starszym ludziom, aby mieli taką piękną starość, jaką my mamy – podkreśla pani Irena. – Pogodną i radosną, spędzaną z ludźmi, a nie samotnie w domach.
– Nieważne są prezenty, ale serce, ciepło – mówi pani Helena. – Życzyłabym również opieki, ale nie w takim dosłownym sensie, raczej chodzi o to, aby pamiętać o swoich babciach i dziadkach, aby każdym uczynkiem i słowem okazywać wdzięczność za to że są matkami naszych matek, że nas kochają, za to że są.
– W tym czasie dyrektorem radia był mój znajomy. To on namówił mnie, żebym wieczorami przychodziła i opowiadała dzieciom bajki. Jedne wymyślałam, inne czytałam z książki. Nagrywałam również swoje bajki na taśmę i wysyłałam za granicę, do Berlina. Moje dzieci mieszkały w okolicy, gdzie również byli Turcy, a ich dzieci śpiewały piosenki po polsku razem z moimi wnukami – opowiada z uśmiechem pani Helena. – Dostawałam dużo listów i laurek. Pracowałam tam około dwa lata, później przyszedł nowy dyrektor i jak to się mówi „odmłodził zespół”.
Radio ma we krwi
– Mój ojciec, Stanisław Pszkit pochodził ze wsi. Ukończył cztery klasy szkoły podstawowej, bo dawniej nie było więcej. Ojciec nieźle władał łaciną, posługiwał się również esperanto, korespondował z wieloma osobami, przychodziło bardzo wiele listów z całego świata. Poza tym był taką „złotą rączką”, wybudował nam dom, w tym czasie nie było farb, więc sam je wytwarzał. Jako pierwszy w Stoczku Łukowskim [miejsce urodzenia p. Heleny – przyp. red.] miał rower i kiedy na nim jechał ludzie oglądali się i mówili „Ojej, to diabeł! Jedzie bez konia, a samo się rusza!” – wspomina pani Helena. – Poza tym rozpropagował radio kryształkowe, sam je robił, do dzisiaj niektórzy takie radio mają na strychu. Pracował w różnych miejscach - był księgowym, kierownikiem sklepu, pracował jako wagowy, kiedyś to mężczyzna musiał zapewnić byt rodzinie. Poza tym pięknie malował, a także był fotografem. To chyba taka nasza rodzinna przypadłość, w zeszłym roku wzięłam udział w konkursie fotograficznym i zajęłam pierwsze miejsce. Mama z kolei pięknie śpiewała, moja siostra również pięknie maluje i haftuje. Poza tym mam bardzo uzdolnione wnuki.
Mimo podeszłego wieku pani Helena wciąż jest aktywna, recenzuje książki, pisze opowiadania i wiersze.
– Dzisiaj zaniosę do oprawy moje erotyki poświęcone zmarłemu mężowi, napisałam je na pamiątkę wspólnych przeżyć w wieku 53 lat. Wiek o niczym nie świadczy, stare jest ciało, ale wewnątrz mam osiemnaście lat – opowiada pani Helena. – Chociaż nie chcę się już wiązać z żadnym mężczyzną, za bardzo kochałam swojego męża. Mój drugi mąż – Wacław Stachnowicz – umarł trzy lata temu, był architektem, m.in. budował starówkę. Bardzo się kochaliśmy. Po jego śmierci wpadłam w depresję, nie było ze mną najlepiej. Wtedy zainteresował się mną MOPS, który przysłał mnie tutaj. Początkowo nie nadawałam się za bardzo do kontaktu z innymi, z czasem zeszłam na dół, zaczęłam spotykać się z ludźmi. Robimy różne rzeczy, jedni grają w karty, czasami śpiewamy, ja rozwiązuję krzyżówki i piszę. Od czasu do czasu mamy wycieczki, występy. Ważne, że jestem wśród ludzi, nie jestem sama, najważniejszy jest kontakt z ludźmi. Niedobrze jest się zamknąć w domu, człowiek tetryczeje, czeka na śmierć. Najgorsze są soboty i niedziele wtedy jesteśmy w domu, nie ma się do kogo odezwać, chociaż moja córka Grażyna opiekuje się mną, zabiera mnie do znajomych, na spacery albo do siebie, gdzie razem gotujemy. Tutaj zaprzyjaźniłam się z Ireną Kozak, która jest ode mnie 10 lat młodsza.
Przyjaźń lekiem na całe zło
Obie panie widują się codziennie w Domu Dziennego Pobytu przy ul. Królewieckiej. Łączy je bardzo wiele, mają podobne charaktery i zainteresowania, obie spragnione są wiedzy, obie lubią wycieczki, najbardziej te krótsze, na przykład do Stegny czy Nowej Holandii.
– Nasze losy są podobne. Przyszłam tutaj również po śmierci męża i zaakceptowałam to wszystko. Śpiewamy, tańczymy, obchodzimy urodziny i imieniny – opowiada pani Irena. – W niedzielę spotykamy się z Helenką prywatnie, czekam na nią, stawiam na stół gorącą herbatę.
– Nie tylko herbatę, oprócz tego Irena pitrasi różne smakołyki, aż ślinka leci – dodaje z uśmiechem jej przyjaciółka.
Obie na co dzień starannie się ubierają, aby elegancko wyglądać, każda z nich bardzo lubi kapelusze.
– To jest nawyk z życia codziennego. Zawsze pracowałam w administracji, dlatego starałam się elegancko wyglądać. Kiedyś pracowałam w Plastyku, tam nie wolno było chodzić w spodniach, musiała być spódniczka. Jeżeli któraś przyszła w spodniach to kierownik odsyłał do domu – wyjaśnia pani Irena. – To była taka biurowa elegancja, nie było tam miejsca na udziwnienia i rewię mody. Zawsze więc miałam dobrane do stroju kolczyki, koraliki czy bransoletkę i tak to już zostało. W tej chwili jestem babcią, prababcią, starszą kobietą, ale lubię ubierać się kolorystycznie.
Łączy je także to, iż spora część ich rodzin przebywa za granicą. Na spotkanie przyniosły zdjęcia swoich dzieci, wnuków i prawnuków, o których opowiadały z dumą i miłością. Podkreślały również, że cały czas są w stałym kontakcie ze swoimi wnukami i prawnukami.
Przyjaźnią się już trzy lata i obie zgodnie mówią, że ani razu nie doszło do sprzeczki. Pomiędzy sobą nie czują różnicy wieku, mimo że jest ona dość znaczna, bo wynosi aż 10 lat.
– Czujemy się staro na wycieczkach, bo ci sprawniejsi biegną do przodu, a my tak ciągniemy się za tą wycieczką…– mówi pani Irena. – Ale podpieramy się nawzajem i idziemy do przodu.
Zapytane o to, czego życzyłyby innym babciom oraz dziadkom z okazji ich święta obie zgodnie twierdzą, że najważniejsza jest pamięć oraz kontakt z ludźmi.
– Życzę wszystkim starszym ludziom, aby mieli taką piękną starość, jaką my mamy – podkreśla pani Irena. – Pogodną i radosną, spędzaną z ludźmi, a nie samotnie w domach.
– Nieważne są prezenty, ale serce, ciepło – mówi pani Helena. – Życzyłabym również opieki, ale nie w takim dosłownym sensie, raczej chodzi o to, aby pamiętać o swoich babciach i dziadkach, aby każdym uczynkiem i słowem okazywać wdzięczność za to że są matkami naszych matek, że nas kochają, za to że są.
rozmawiała Marta Wiloch