
- Nie było wówczas klas sportowych, w piłkę ręczną grało się na „normalnych“ lekcjach. Wyróżniałem się wśród chłopaków, trener mnie dostrzegł. Szkolna drużyna zdobyła tytuł mistrza Elbląga, niemal zawsze byliśmy w czołówce. To wciągało... - mówi Jerzy Zamojski, piłkarz ręczny Olimpii i Orła Elbląg oraz tata Przemysława Zamojskiego.
- Zapytam trochę przewrotnie: mając do wyboru obejrzeć mecz koszykówki albo piłki ręcznej, to co Pan wybiera?
- Dziś zdecydowanie koszykówkę. Nie będę ukrywał, że ze względu na Przemka.
- Pan grał w piłkę ręczną.
- Zaczęło się w Szkole Podstawowej nr 1 w Elblągu mniej więcej 57 lat temu. Nauczycielem wychowania fizycznego był Zygmunt Miedzik i to on zaszczepił mi bakcyla. Nie było wówczas klas sportowych, w piłkę ręczną grało się na „normalnych“ lekcjach. Wyróżniałem się wśród chłopaków, trener mnie dostrzegł. Szkolna drużyna zdobyła tytuł mistrza Elbląga, niemal zawsze byliśmy w czołówce. To wciągało...
- Naturalnym krokiem był więc wybór Technikum Mechanicznego.
- Tam był Mieczysław Pleśniak. A sam Mechanik to była „kuźnia“ piłkarzy ręcznych. Jeszcze w Technikum Budowlanym było kilku piłkarzy i chyba w ogólniaku. Poza szkołą byliśmy zawodnikami Truso. Mieczysław Pleśniak potrafił nauczyć grać. Fajne granie, szczególnie miło wspominam obozy sportowe. Zwłaszcza często wyjeżdżaliśmy w góry, do Krynicy. To była wówczas duża atrakcja. W góry pewnie dlatego, że Mieczysław Pleśniak był z gór.
- I potem do Olimpii.
- Do trenera, niestety już śp. Henryka Kadyszewskiego. Zmarł w tym roku. To był fajny facet, potrafił z nas wycisnąć więcej niż sami oczekiwaliśmy. Do historii przeszły jego zawody o czekolady. Organizował turniej, zwycięzcy otrzymywali np. po trzy czekolady. Dawaliśmy z siebie wszystko, bo w domu na tę czekoladę czekały dzieci. Graliśmy w II i w III lidze balansując pomiędzy nimi. Czasami mogło się wydawać, że jest szansa na awans do I ligi, ale zawsze czegoś brakowało. Dla wychowanków Truso Olimpia była naturalnym kolejnym etapem rozwoju. To już była II liga, bardziej wymagający rywale, ale też bardziej wymagający koledzy z drużyny. Na początku nie było jeszcze hali przy ulicy Kościuszki. Korzystaliśmy z wojskowej hali przy ul. Królewieckiej, wówczas Armii Czerwonej. Tam, gdzie jest basen wojskowy. Później Zakłady Wielkiego Proletariatu wybudowały halę przy ul. Kościuszki. Teoretycznie jako magazyn, ale urządzili ją „po swojemu“.
- Czego brakowało do awansu?
- Mieliśmy dobrych piłkarzy, ale na II ligę. Żeby myśleć o awansie trzeba było sprowadzić kogoś z większymi umiejętnościami. Były czynione starania, ale jak pokazuje historia bezskutecznie. Były próby namówienia do gry zawodników, którzy w elbląskich zakładach odrabiali pomoc w czasie studiów. Były próby pozyskania piłkarzy, którzy w Elblągu służyli w wojsku. Było kilku obiecujących zawodników, ale zawsze jednak czegoś brakowało. Największym sukcesem był półfinał Pucharu Polski w 1978 r. , ale ostatecznie na niego nie pojechaliśmy.
- A Pana nie ciągnęło poza Elbląg?
- Wówczas transfery nie były tak powszechne jak dziś. W pewnym momencie pojawiła się możliwość przejścia do gdańskiego Wybrzeża. Proponowali tylko etat w Milicji Obywatelskiej. Nie skorzystałem. Byłem wówczas krótko po ślubie i nie ciągnęło mnie już w świat. Osiem lat na pewno grałem w Olimpii. Potem miałem szansę na grę w jednym z zachodnioniemieckich klubów RegionalLigi. Pojechałem na testy, spodobałem się i zarówno oni jak i ja byli zainteresowani podpisaniem kontraktu. Ale czasy były takie, że na transfer zagraniczny musiały wyrazić zgodę władze. Przyjechałem do Polski załatwiać to pozwolenie i... doznałem kontuzji ręki, która wyeliminowała mnie z treningów na rok. A po roku Niemcy już nie byli zainteresowani. Trochę żal, bo była szansa gry w innej lidze i też możliwość, nie ma co ukrywać, zarobienia poważnych jak na tamte czasy pieniędzy.
- Granie skończył Pan w Orle Elbląg.
- To była fajna drużyna. Półżartem można powiedzieć, że „panów w słusznym wieku“. Trenerem był Alfred Kowalski. Graliśmy sobie dla przyjemności w III lidze. Bardziej po to, aby się ruszać. Ale zabawa była przednia. Trenerem nie zostałem, nie miałem skończonego AWF. Nadeszła proza życia.
- To zapytam o Przemka. Czemu nie poszedł w ślady taty, tylko został koszykarzem?
- Bo poszedł do Szkoły Podstawowej nr 11, która specjalizowała się w koszykówce. W zasadzie nie miał innego wyjścia, bo mieszkam tuż obok szkoły. Przemek po mamie odziedziczył długie nogi. Pamiętam, że ciągle się martwił, że nie może zrobić wsadu do kosza. A to była tylko kwestia czasu. W jakieś wakacje urósł sporo, zrobił ten pierwszy wsad i wtedy się poczuł 100-procentowym koszykarzem.
- To jakby poszedł do dziewiątki, to zostałby piłkarzem ręcznym?
- Pewnie tak. Z resztą jakieś podchody pod niego robili, bo w podstawówce wyróżniał się sprawnością fizyczną. Piłki ręcznej też próbował w szkolnych rozgrywkach. Trenerzy od razu widzieli go na rozegraniu. Mijał rywali w powietrzu jak chciał. Miał dryg do wielu dyscyplin. Ostatecznie został koszykarzem i chyba dobrze wybrał.
- Jak dla mnie rewelacyjnie.
- Jest najbardziej utytułowanym koszykarzem w Polsce. Do dziś jest w reprezentacji Polski w koszykówce 3x3. A poza tym został tym samym Przemkiem, który nikomu nie odmówi pomocy, dla wszystkich znajdzie czas. M. in. organizuje campy dla dzieciaków. Cieszę się, że mu się udało. Dla mnie jako taty sama radość. Dumny jestem.
- Dziękuję za rozmowę.